O pierwszych miłościach w Dniu Pierwszej Miłości

Dziś, znaczy 18 września, jest Dzień Pierwszej Miłości. To dobra okazja do pogadania (ze sobą samą, sobą samym lub inną bliską osobą) o (no, omen nomen) pierwszej miłości. Zacznę od tego, że za bardzo nie wiem, która pierwsza miłość jest najbardziej godna tego miana…

W każdym razie już na samym początku życzę Wam z okazji Dnia Pierwszej Miłości dużo miłych wspomnień. I by sobie ktoś o Was dzisiaj pomyślał z uśmiechem 🙂

Pierwsza miłość: w przedszkolu

Oczywiście, że pamiętam. Miał na imię Tomek. I takie kółeczko na środku głowy, w śródwłosiu, że tak powiem. Zapytałam kiedyś koleżanki (szeptem, bo słuchaliśmy jakiejś audycji, której słowa ledwo można było zrozumieć, bo odbiornik szumiał i trzaskał), co to jest to kółeczko. Ona bardzo poważnie odpowiedziała, że to znaczy, że Tomek będzie kiedyś łysy. W tej chwili gardło mi się ścisnęło z żalu. Ale to wcale nie był koniec, o nie. Na pewno nie przestałam go kochać, przez to kółeczko i wyrok łysości.

Dziś Tomek wciąż ma bujną, ciemną czuprynę. Chyba nie ma żony ani dzieci. Chyba dlatego, że jest alkoholikiem.

Pierwsza miłość w podstawówce

W pierwszej klasie zakochałam się w Dominiku. Najbrzydszym chłopaku na podwórku. Może to właśnie była pierwsza miłość? Trzymało mnie ze dwa lata. Uparcie, nieznośnie, pomimo że on nie dość, że się we mnie nie zakochał, to jeszcze bardzo nieładnie się do mnie odnosił.  Do tego stopnia, że przez całą podstawówkę nie zakochałam się w nikim innym. Mógł mi się ktoś podobać, ale nic więcej.

Nie mam pojęcia, co się dzieje z tym Dominikiem.

Pierwsza miłość w szkole średniej

Totalnie romantyczna, platoniczna i wielka jak ocean. Skazana na klęskę. To był wikariusz, który wyglądał tak, jakby miał na wszystko wyjebane, a był przy tym tak uroczym, tak wyjątkowym mężczyzną, że klękajcie nie tylko rodzime parafie, ale i narody świata… No, nie wiem jak teraz. Mam nadzieję, że szczęśliwy. Że się nie odkleił, że się ludzie z niego nie śmieją czy coś. Nie, na pewno nie.

 Podobno klasyka gatunku: sporo dziewczyn zakochuje się w księdzu lub nauczycielu. W sumie może na dobre mi to wyszło, bo nie miałam serca angażować się w nieudane szkolne miłości.

Na studniówkę poszłam z najfajniejszym kolegą i wytańczyłam się tak, że nogi miałam spuchnięte przez tydzień (musiałam pożyczać od koleżanki poszkolne trampki o dwa numery większe). A wiosną, przed maturą poznałam kogoś, kogo nazwać mogę:

Pierwsza „dorosła” miłość

Trwała dwa lata. A i później też, bo trochę się zbierałam po rozstaniu. Nie wyobrażając sobie, że jeszcze kiedykolwiek jakakolwiek miłość mnie spotka. Serio, myślałam, że już po ptokach. Że taki odlot to raz i nigdy więcej.

Na szczęście pewnego dnia gdzieś usłyszałam, że wcale nie musi tak być. Że pierwsza miłość jest jak pierwszy naleśnik – niemal zawsze się nie udaje. Albo dosłownie, że spisana jest na straty, bo człowiek często rzuca się w nią, cały głupi, zwariowany.

Rzucił. Potem wrócił i znowu rzucił. Z każdym rokiem pozostawało coraz mniej sentymentu do niego i tej miłości. Obawiam się, że nie poznałabym go na ulicy… Gdy spotykamy wspólnych znajomych, niepytani twierdzą, że on jest patologią. W sumie szkoda, bo mógł być – nawet jeśli nie wspaniałym mężem i ojcem, to na pewno wspaniałym leśniczym. Tego jestem akurat pewna.

Pierwsza miłość po studiach

O, to była mieszanka pierwszej dwóch poprzednich pierwszych miłości. Dwa lata, ale jednak nie w plecy. Bo ta suma sprawiła, że pojęłam: nie tędy droga. Romantyzm jest super, ale romantyczne miłości są fajne na wiersz lub powieść (zresztą coś na kształt takiej powieści o tej miłości powstało, ale nie ma się czym chwalić, bo… jaka powieść, taki nakład i pisarska sława), ale nie do życia. Rzuciłam, ale rozłaziło się już samo i nie tylko w szwach.  

Dobrze, że definitywnie rozeszło się, zanim ten człek zapisał się do PiS, bo wtedy nawet tym romantyzmie nie mogłoby być mowy. Romantyzm kojarzy mi się jakoś bardziej z lewicą, jeśli już. Przynajmniej romantyczna literatura: porywająca, zbuntowana, ponad rubaszne czerepy, gdzie nie liczą się ciepłe kapcie, ani władza i posada w charakterze członka z ramienia. (Żeby nie było: od lat jestem apolityczna, a na najbliższe wybory nie idę, bo wyjeżdżam akurat wtedy z dziewczynami jeździć konno po Mazurach).

Pierwsza miłość, która trwa

Moją ostatnią pierwszą miłością jest mój mąż i ojciec mojego dziecka.

To trwa od 11. lat. Dosłownie, bo poznaliśmy się późnym latem 11 lat temu. W Dzień Pierwszej Miłości.

 I nie powiem, że zawsze jest fajnie. Ale nikt nie szlocha (najwyżej czasem strzela focha), nikt nie drze szat (najwyżej gębę), nie ma tęsknot za „niemożliwym” czy „nierealnym”, bo wiemy, że ramię w ramię każde marzenie czy cel ogarniemy. A nawet nieszczęście.

Znaczy trochę jak w tym wierszu J. Twardowskiego:

I nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
Czy pierwsza jest ostatnią, czy ostatnia pierwszą.

Prawda?