Samodbałość, czyli co? To ważne?

Samodbałość to chyba takie pojęcie — sakiewka, do której każdy z nas wrzuciłby coś, co uważa za dobre dla swojego ciała (urody) i ducha. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że w samodbałości chodzi — nomen omen — o dbanie o siebie (najlepiej w taki sposób, by nie odbiło się to rykoszetem).

Prócz żelazno-pluszowych zasad samodbałości własnej, ostatnio za przejaw takiej uważam… wybranie mniejszego zła. Tak. Np. podjadanie biszkoptów i popijanie ich sokiem pomarańczowym i cytryn. Dbam w ten sposób o siebie, w związku z tym, że taki ciasto-cytrusowy smak ostatnio za mną „chodzi” zamiast wcinać dajmy na to greckie ciasto pomarańczowe portokalopita albo babkę cytrynową, o.

A zapisując się do dentysty, doszłam do wniosku, że owszem, to – choć nieco pokrętna, ale – istotna forma samodbałości. Nooo, tak samo jest z pobraniem krwi do badań… Lub innych wymagających odwagi badań diagnostycznych. Tak. Tu wchodzi w grę dojrzałość samodbacza.

Czy samodbałość musi dużo kosztować?

Czy samodbałość wiąże się z kosztami? No jasne! Wystarczy popatrzeć na cenniki stomatologów, ginekologów, endokrynologów, laboratoriów diagnostycznych…

Albo cenniki zabiegów odmładzające w gabinetach kosmetycznych (nie chodzę).

Albo cenę wypad z dziewczynami na weekend z jogą, ceramiką  i jazdą konną (wkrótce jadę 🙂

Z drugiej strony… samodbałość może być tania jak przysłowiowy barszczyk.

Od dobrych kilku miesięcy, w kalendarzu, każdego dnia rysuję 3 serduszka. Uznałam, że to absolutne minimum: 3 serduszka, przy których napiszę, co dobrego dzisiaj sobie zrobiłam. Na pierwszym miejscu najczęściej zapisuję: woda. Zwykła woda, która (wypita) ma kolosalną rolę jeśli chodzi o:

  • brak bólu głowy,
  • koncentrację,
  • nawilżanie skóry.

Dodam, że w moim przypadku jest to woda kranówka, która oczywiście nie jest za darmo, ale nie jest też specjalnie droga. W każdym razie, tańsza niż ten przysłowiowy barszcz.

Jak ze wszystkim, nawet z wodą nie należy przesadzać. I wcale nie chodzi o legionellę. Jakiś czas temu czytałam o kobiecie, która w ciągu dwóch godzin wypiła 4 litry wody i umarła. Zatruła się czystą wodą, bo wypiła jej za dużo i za szybko, tak że spadł jej niebezpiecznie poziom sodu w osoczu krwi. I to ją kosztowało życie. To nie była samodbałość a hiponatremia (przewodnienie).

Im więcej serca dla siebie, tym lepiej…

Przy serduszku może pojawić się też nazwa zdrowej szamy.  Zdrowej, czyli owocowej, warzywnej, pełnoziarnistej i  jednocześnie smacznej.

Uważam, że taniej wychodzi zjedzenie awokado czy siemienia lnianego (malin, gruszek, śliwek) niż kremowanie się specyfikami, które zawierają dobroczynności wymienionych zdrowych rzeczy do jedzenia. Maseczka z witaminą C jest droższa niż pęczek zielonej pietruszki. W dodatku taki kosmetyk z witaminą C jeszcze rozjaśniłby opaleniznę, a tego nie chcę. W ogóle wszystkie witaminy i związki mineralne wolę wchłaniać podczas śniadań, obiadów i kolacji niż przez skórę.

Serduszka często też oznaczają: przejażdżkę rowerem, spacer (po galerii handlowej lub galerii sztuki też się liczy) albo pilates.

Można też kombinować np. ze snem i podarować sobie serduszko za każdym razem, gdy się zaśnie przed północą.

Można też kombinować z czasem dla siebie i tego, co się lubi robić (a nie szkodzi za bardzo :).

Jeszcze tego nie próbowałam, ale może powinnam też rysować serduszka przebite strzałą opatrzone notatkami dotyczącymi papierosów, alkoholu, zarwanych nocy, pospiesznego smarowania się balsamem (bez czułości, którą zalecają wszystkie orędowniczki samodbałości), wpierdzielania bez umiaru, czepiania się siebie, etc. Wtedy można by to było jakoś wyważyć, zbilansować, zmobilować się — żeby pełnych serc było każdego dnia więcej niż tych przekłutych. Tylko że to już chyba wyższa szkoła jazdy, w której możemy stracić z oczu innych, o których też lubimy dbać 🙂

Fot. Unsplash/jess-bailey