Właśnie wróciliśmy z procesji. Obyło się bez burzy z piorunami, (mimo że to zjawisko podobno wyjątkowo lubi towarzyszyć Bożemu Ciału). Choć było dość duszno całkiem jak przed burzą… Czy spotkałam kogoś odstawionego jak stróż w Boże Ciało? Nie. Zresztą nie rozglądałam się za bardzo, bo myślałam o tym co się dzieje i o wykładach na temat hiszpańskiego teatru.
Lope de Vega, Calderon – ci barokowi twórcy czerpali inspiracje z procesji jak dziewczynki płatki z koszyczków. Garściami. Dlaczego nie mogło być inaczej? Już piszę.
Auto sacramentales: sama wiara to za mało
Zerknęłam w notatki z teatrologii. I sobie poprzypominałam to i owo. W krajach katolickich, święto Bożego Ciała miało rangę szczególną już od XIII wieku (autorem liturgii na ten dzień był ponoć sam św. Tomasz z Akwinu). Ale najwystawniej obchodzono to święto w Hiszpanii. I to wcale nie przypadkiem. I oczywiście, że chodziło o pieniądze.
Hiszpański kościół w epoce wielkich odkryć geograficznych zaczął się cholernie bogacić. Do tego doszła kwestia kontrreformacji. Władze kościoła i władze państwa postanowiły, że najlepiej będzie, gdy w Hiszpanii lud wyznawał będzie tylko jedną religię. I basta.
Dlatego procesje na Boże Ciało zaczęły przypominać istne spektakle teatralne. Tak, by lud uczestniczył w nich jak najchętniej. I przeżywał moc emocji – od rubasznej radości, po lęk związany z Tajemnicą.
W hiszpańskich miejscowościach trudno było o kogoś, kto nie był zaangażowany w organizację procesji. Trzeba było zadbać o elewacje budynków, kwiatowe dywany, muzykę i efekty specjalne. Te ostatnie były bardzo ważne – podkreślały, że nawet w tej radosnej (chwilami mocno swobodnej) atmosferze nie wolno zapominać o Sacrum.
Tak błazeństwo mieszało się z powagą. Bo tak działała magia auto sacramentales. Maluczkim przedstawiano prawdy wiary w jak najbardziej przystępnej formie. Ciut na zasadzie propagandy – lud miał nie tylko wierzyć, ale rozumieć (lub myślał, że rozumie na ile się da) i prosić… I wierzyć, że prośby zostaną spełnione.
Od powietrza, głodu, ognia i wojny
W moim miasteczku procesja w niczym nie przypominała tej hiszpańskiej, barokowej. Nie było szkatułkowych dekoracji (że z jednego wyskakuje drugie, a z drugiego trzecie, itd.). Organizatorzy nie przygotowali żadnych efektów specjalnych, by zaskoczyć tych, co szli.
Ale zmysły nie leniuchowały. Nie pozwalał na to zapach kadzidła, płatków kwiatów i mieszaniny potu z perfumami. Ani muskanie się w tłumie. Ani blask złotej monstrancji czy udekorowane ołtarze (trochę jak dawne hiszpańskie sceny teatralne). Ani dźwięki: słów Pisma, pieśni, próśb…Zachowania nas od powietrza, głodu i wojny. Miałam wrażenie, że przy tym tłum najgłośniej prosił: „Zachowaj nas Panie”. I wcale się nie dziwię. Epidemia, rosnące ceny, wojna na Ukrainie – to wcale nie jest nam do niczego potrzebne.
Brzozowe gałązki jak piorunochron
Nigdy wcześniej nie widziałam, by ołtarze dekorowane były gałązkami brzozy. Z których każdy mógł sobie wziąć jedną. Mąż powiedział, że tu tak zawsze było, ale nie wiedział dlaczego.
Sprawdziłam w sieci. Okazuje się, że te gałązki to wcale nie pamiątka z procesji. To rodzaj amuletu, który miał chronić dom przed piorunami, gradobiciem, nawałnicą…
Czyli letnie burze i procesja na Boże Ciało jednak ma ze sobą dużo wspólnego. Nawet jeśli podczas procesji nie zagrzmi.
PS. Przyznam się też, że chyba po raz drugi w życiu usłyszałam słowo „bielanki”. Pierwszy raz spotkałam się z wiedząc o istnieniu posła Adama Bielana i może dlatego jakoś dziwnie mi się skojarzyło… Kiedyś był z PiS, teraz nie wiem. Abstrahując od posła, „bielanki” to jedno z nielicznych słów w języku polskim, które mnie drażni. Jako pokutę przeczytam Życie snem i Księcia niezłomnego Calderona.
Najnowsze komentarze