Jak można się nadziać, czyli o tym, co (teoretycznie) nie miało prawa się wydarzyć…

Podobno 80% tego, czego się obawiamy nigdy się nie wydarzy… Tak twierdził Maxie C. Maultsby, według którego kolejne 12% stanowią rzeczy, którymi nie ma sensu się przejmować, bo i tak nie mamy na nie wpływu. No i jest jeszcze 8% rzeczy, z którymi potrafmy poradzić sobie fantastycznie. Sęk w tym, że zdarzyć mogą się nam przykre niespodzianki… Tak nieprawdopodobne, że nigdy wcześniej nie pojawiły się ani na chwilę w naszych myślach. Niestety, właśnie się o tym przekonałam na własne… nogi.

Wieczór. Po całym dniu, kiedy wszystko, co tylko mogło mi się rozlać, wysypać, przypalić, splątać – się rozlało, wysypało, przypaliło i splątało… nabrałam pewności, że wszystko co najgorsze już się stało. Po prostu taki dzień, od lat zdarza się raz w miesiącu i już. Nie żebym w pozostałe dni wszystko szło mi jak po maśle 83% (a propos – podobno 80% tego co masz zrobić w ciągu dnia – całkowicie wystarczy). Bo nie. Ale jak kumulacja to od razu co najmniej sześć cholernych kłód pod nogi.

No właśnie. Pod nogi… Dlaczego kiedy robiłam ten cholerny krok w tył nie spojrzałam pod nogi? A dokładnie w miejsce pod lewą nogą? Tam, gdzie sterczała 4-centymetrowa zadziora z tarasowej deski? Ta sama, która przebiła podeszwę prysznicowego klapka i… wbiła mi się w stopę.

Auć. To musiało boleć!

Nie było na co czekać. Najpierw odczepiłam od deski stopę z klapkiem i zadziorą. Potem odczepiłam klapek i zadziorę od stopy. A potem zrobiło mi się słabo. Standard. Każde przerwanie tkanki łącznej mojej skóry tak się kończy. Jakbym z krwią traciła duszę.

Przez 30 lat zdążyłam nabrać pewności, że nienawidzę tracić przytomności. I że aby do tego nie dopuścić – wystarczy lec z nogami w górze i przeczekać najgorsze. Wszczęłam alarm. Wieża z poduszek pod nogi, okno na oścież, brak zrozumienia męża. Standard. On nigdy nie zemdlał i nie mieści mu się w głowie, że… To jest gorsze niż ból poharatanej stopy. A psikanie octeniseptem na ranę, w takim momencie to już chwyt poniżej pasa.

Zastrzyk adrenaliny dotlenia najlepiej

Kiedy nieco doszłam do siebie, poszedł sprawdzić jakim cudem ta zadziora stanęła na sztorc. Okazało się, że postawiłam ją na baczność przesuwając fotel…

– Ale mówiłem, nie suwaj nim, tyle razy…

– No kurwa, mówiłeś, ale dlatego, że jest filcem podbity i żeby filc się nie zdzierał, a nie żeby zadziory produkować jak stodoła!

– Ale mówiłem! Jakbyś nie przesuwała, to by się nic nie stało. Sama jesteś sobie winna!

Najgorzej… Tzn. dobrze, bo na spadek parametrów życiowych adrenalina działa wspaniale. Na wszelki wypadek zadzwoniłam jeszcze do mamy (która też umie mnie wkurzyć) i poczułam się świetnie.

Dałam sobie zrobić opatrunek.

Poprosiłam o wodę.

A chwilę potem o ramię. Chciałam sprawdzić czy mogę w jakimkolwiek stopniu używać lewej stopy do chodzenia – ale ani pięta, ani żadna z krawędzi nie wchodziły w grę. Pozostało skakanie na prawej nodze.

Pewnego przyjaciela poznasz w sytuacji niepewnej

Dzieciak jak na to patrzy – nie może się nie śmiać i tylko zapewnia mnie, że „Mamo, to nie z ciebie, to z jaszczurki”. Jasne. Dziś Karol przywiezie kule, to może moje przemieszczanie się nabierze w oczach dziecka więcej współczucia i szacunku.

Mąż – najlepszy. Tylko dzięki niemu wszystko może być tak jak zawsze… Kawa na tarasie – idealna na moc i słodkość. Obiadki i dokładki połączone z fruwaniem kuchnia-salon (mogę jeszcze kartofelka? I jeszcze sosiku…). Aplikowanie antybiotyku w spreju. Podlane kwiaty, pranie, zakupy… Ja – dosłownie i w przenośni noszona na rękach. On – już pewny, że jak tylko wrócę do formy – opuszcza dom na minimum trzy dni. OK, z największą przyjemnością sama sobie ogarnę kawę, pobiegam po chałupie, pojadę rowerem po Helenkę do przedszkola… I wszystko będę robić na jednej nodze – w znaczeniu przenośnym, nie dosłownym!

***

Dwa dni po. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Byliśmy u lekarza (ja przy okazji, główną bohaterką wizyty okazała się córka i jej dwa uszki ze stanem zapalnym). Słuchajcie, jeśli kiedyś wbije się Wam coś w skórę – najlepiej od razu wymoczyć obolałe miejsce z wodą z mydłem. A jak będzie obrzęk – zbijać go kąpielami sodowymi (2 łyżeczki sody na 2 litry wody).

Czy wymyśliłabym sobie obawę, że mogę skazać się na przybicie do tarasu, w dodatku przez piankowy klapek? Nie. Mimo że lubię snuć rozmaite czarne scenariusze – los pokazał, że ma o wiele bujniejszą wyobraźnię. I poczucie humoru.

Kiedy ostatnio los zaskoczył Was sytuacją, która – teoretycznie – nie miała prawa mieć miejsca? Złamanym zębem na piance marshmallow, gotującym się kwiatem kalafiora co wyskoczył z garnka na rękę, sama nie wiem czym jeszcze… Mam nadzieję, że dawno, dawno temu… I że właśnie wcale nie martwicie się o coś, co nigdy się nie zdarzy!