Bujać to ja (o hamakach i campingu)

Jak ja kocham hamaki. Nawet te, z których spadam (sąsiedzi taki mają). Mąż zaś znając moją pasję, kupił mi zielony, wojskowy, cudowny hamak. W którym bujałam się w weekend nad Wkrą. Kiedy po raz pierwszy z hamaka spojrzałam w niebo i sosny, westchnęłam na głos: „O wielki Manitu!”.

Indianie Ameryki Północnej wierzyli, że Manitou ukazuje się w znakach i zjawiskach przyrody. I ja właśnie wtedy poczułam, że on się ukazał. Serio, nie bujam. Tak jak większość Indian z Ameryki Północnej — nie kłamię. Zamiast skłamać — milczę. Z reguły.

Widok z mojego zielonego hamaka…

I znów w kanu

Ho, ho, ostatnio płynęłam canoe całkiem niedawno. Z Wielkim Piórem[1]. Rzeką Żółtych Brzóz. To canoe też było żółte (pomalowane sokiem olszynowym).

„W powietrzu unosił się gęsty słodki zapach szałwii i dzikiej róży. Tu i ówdzie z jednego kwiatka na drugi , wystrzelił w górę szkarłatny koliber, przypominający drogocenny kamień”.[2]

Ale miałam pisać o spływie Wkrą. Ok.

Najpierw rozbiliśmy biwak. Czyli nasz 4-osobowy namiot (w sam raz na 3 osoby). I poznosiliśmy z samochodu żarcie i ciuchy (ciuchów i żarcia oczywiście wzięliśmy za dużo). Latarkę przeciwowadową (razi je prądem). Czołówki. Zabawki Sześcioletniej.

Potem zabujałam się w bujaniu w swoim hamaku rozpiętym między sosnami.

Potem do nocy siedzieliśmy w rzece. A potem przy ognisku. Z czterema rodzinami, z którymi tworzyliśmy  nadwkrawiańskie plemię. I z którymi na drugi dzień mieliśmy wyruszyć w canoe na 16-kilometrową wyprawę rzeką. Wymierzoną przeciwko lenistwu i wygodnictwu oraz bladym twarzom, ramionom i łydkom (to była mocno słoneczna niedziela, więc słońce „brało” nawet mimo filtra 50 SPF).

Odległość międzykajakowa częściej bywała jeszcze mniejsza niż jak wyżej 🙂 Fot. KZ

W powietrzu unosił się gęsty, słodki zapach mułu i napoju wiśnia-jabłko. Tu i ówdzie, z jednego grążela na drugi, wystrzeliwała szmaragdowe ważka, przypominająca drogocenny kamień.

Nasz kajak był czerwony. Plastikowy, ale bardzo mocny — nie roztrzaskał się o żaden głaz, choć średnio co kilometr uderzaliśmy o podwodne kamienie z wielkim hukiem.

Bujanie za złotówkę

Na rzece panował tłok jak w galerii handlowej. Albo i większy.

Jeśli chodzi o zwierzęta, najwięcej było ważek i kaczek, w dalszej kolejności: psów (te co płynęły w kajakach, były w kapokach) i jeden kot (w specjalnym plecaku wielkości pudła, w którym rozwożą żarcie na rowerach). Co chwila — plażyczka albo barek.

 I jeden taki bar, proszę Was, oferował odpoczynek w hamaku za… 1 zł. Naprawdę. Ale nie wiem niestety, ile minut bujania kupowało się za tę złotówkę. W każdym razie, w tym miejscu za 3 zapiekanki i kawę zapłaciliśmy 54 złote. Czy paragon, który dostaliśmy, był już paragonem grozy?

W życiu nie ma nic za darmo… By w ogóle wypłynąć czerwonym, kajakiem trzeba było zapłacić 120 złotych. A żeby skorzystać z kibelka przy prywatnej plaży – 2 złote (z tym że po 24 kibelek już był niedostępny, nawet za 200 zł, bo zamykali bar).

I powiem Wam, że ten camping i spływ były warte każdych pieniędzy. Nie bujam. Przepłynęliśmy 112 km 😀 (no dobra, 12 km i w 5 godzin).

Plecy i ręce bolały potem tak przyjemnie. Dzieciak, co kocha wodę i słońce z wzajemnością, nie może doczekać się kolejnego razu.

Wkra, fot. KZ

[1] ojciec Sejdżio, bohaterki powieści Sejdzio i jej bobry

[2] Grey Owl: Sejdzio i jej bobry