O przyrodzie w rodzie, czyli jak prawie umarłam przez ciepłego kasztana, a mąż przez królika i niedźwiedzia (18+)

W tym tygodniu toczy mnie coś na podobieństwo angino-grypo-covido-przeziębienia. A jednak na przekór sobie (i chorobie) myślałam, że umrę, ale ze śmiechu. Ojciec mojego dziecka zszedłby razy dwa…

Scenka rodzajowa sprzed minuty. On wychodzi z córką do kosmetycznego po pastę do zębów. Oczywiście w ostatniej chwili przychodzi mi do głowy masa innych rzeczy do kupienia, jemu też.

Nie ma jak… ciepły kasztan

– Pasta to nie wszystko – myślę na głos. – Napiszę ci kartkę. Pasta…

– Napisz, że dla dzieci i dla dorosłych, dwie pasty.

– Tak. Gąbki. I farba do włosów.

– I sól – mówi Mała. – Sól do kąpieli – Mała uwielbia sól do kąpieli.

– Co to jest kasting? – mąż kontrolnie czyta przy mnie listę.

– Casting, farba do włosów.

– Mroźny kasztan, jak zwykle, tak?

– No właśnie może nie. Może jakiś cieplejszy odcień brązu… – zastanawiam się.

– Ciepły kasztan, hue, hue, hue – stary zaczyna się śmiać.

– Tato, co to jest ciepły kasztan? – Małą ewidentnie zaintrygowało, dlaczego to śmieszne. Ponieważ już nie tylko ojciec, ale i matka zwijali się ze śmiechu (ja prawie na śmierć).

Dlaczego mi też nie przyszło najpierw do głowy, że np. najlepsze kasztany są na Placu Pigalle? Albo że wciąż obiecuję sobie, że spróbuję jak smakują pieczone kasztany? Tylko to samo nieeleganckie skojarzenie, co jemu? Nie wiem dlaczego. Ale właśnie dlatego słyszałam jeszcze, jak oddalając się, tata wyjaśnia córce, na kupę mówi się kasztan. A ciepły kasztan to taka dopiero co zrobiona kupa.

Tym od nazw farb też zdecydowanie bardziej elegancko kojarzył się “mroźny kasztan” niż “ciepły kasztan”. “Ciepłego kasztana” w ofercie nie ma i raczej nie będzie. Blah.

Sprawdziłam w słowniku miejskim i okazuje się, że kasztan to nie tylko “po prostu kupa”. Kasztanem określa się również osobę, która różni się od innych i w towarzystwie nowo poznanych osób gada rzeczy bez sensu. Lub też osobę, która nie należy do rozgarniętych.

A kiedyś? Noooo w Słowniku frazeologicznym S. Skorupki (z 1989 roku) stoi, że jeszcze w czasach PRL funkcjonowało porzekadło “wyciągać kasztany z ogniska cudzymi rękami”, co oznaczało: wykorzystywać kogoś do swoich celów, obarczając tego kogoś całym ryzykiem.

Królik kolegi kolegi, dziki dentysty i nasz niedźwiadek

Inna sytuacja. Dużo bardziej niebezpieczna. Mój mąż prawie udusił się ze śmiechu. Jako że jest astmatykiem, sprawa była naprawdę poważna. Kiedy dowiedziałam się co było warte śmierci ze śmiechu, tylko prychnęłam, ale jednak śmiechem.

Rozmawiali o zwierzętach. Od słowa do słowa zeszło na seks. I okazało się, że jeden kolega kolegi miał królika. Który raz, podczas gdy chłopak kochał się z żoną, wskoczył na niego i popychał łapkami jego tyłek.

Tego samego dnia mąż był u dentysty. Nasz dentysta jest wyjątkowy. Kiedyś blisko jego bloku był targ z gołębiami i innymi zwierzami. Nie mogąc patrzeć jak w miejscu stoisk zostawały chore gołębie, jako lekarz nie mógł pozostać obojętny. Wypisywał im antybiotyki (recepta na własne nazwisko) i aplikował (tymże gołębiom). Niektóre nawet w ten sposób uratował. Ale ostatnio powiedział, że… dokarmiał dziki. I że jedna kobieta, jadąc rowerem prawie się nie przewróciła jak uzmysłowiła sobie, że widzi faceta i watahę…

Ale jak to dokarmia dziki, ja pierdolę...

– No mówiłem mu kochanie…

– … adoptowałam niedźwiedzia a…

–  Co? – wypiszczał i w śmiech. Prawie taki sam, jakim gruchnął przy tym króliku. Najwidoczniej znów sobie za bardzo wyobraził to, co usłyszał. Że ten misiek z nami zamieszka albo w ogrodzie i co z tego może wynikać.

Na szczęście ogarnia, że nic tak źle nie robi dzikim zwierzakom, jak wyłażenie z lasu po żarcie do ludzi.  Cóż, mają tych lasów coraz mniej i na to prędko się nic nie poradzi. Ale poradzić można na to, żeby zwierza nie lazły na łatwy chleb. A zostawały u siebie i w miarę możliwości radziły sobie jak najlepiej. Adoptowałam miśka, żeby został w lesie. Żeby zajadał się gruszkami i innymi smakołykami z dzikich drzewek owocowych, które mu posadzą. I żeby ludzie odgradzali dobra spożywcze (pola, obejścia gospodarcze z kurnikami itp.) od miśków (i innych zwierząt) elektrycznymi pastuchami. Oczywiście zrobiłam to za pośrednictwem WWF.

Mam nadzieję, że nasz misiek już się obudził 🙂 I że kiedyś, kiedyś spotkamy się w krainie wiecznych łowów, oby nie jak najprędzej.

Fot. Unsplash/Danika Perkinson