„Być tak naprawdę. Od grzecznej dziewczynki do wolnej kobiety, która idzie, gdzie chce” [recenzja osobista]

Jeśli czujesz, że jako dorosła kobieta, wciąż zachowujesz się jak (powiedzmy) 10-letnia (grzeczna) dziewczynka masz dwa wyjścia. 1. Jeśli uważasz, że wszystko jest OK, to luz. 2. Jeśli jednak te wszystkie instrukcje (od rodziców, dziadków, nauczycieli, koleżanek, szefów,  instagramerek, autorek poradników, terapeutów, itp. ) są w Twoim przypadku o kant dupy potłuc, bo sprawiają, że wcale nie jesteś sobą tylko kimś, kogo wymyślili sobie inni… Koniecznie przeczytaj Być tak naprawdę Marianny Gierszewskiej.

Dobra jest. Mądra. Wielu z nas — potrzebna. I oczywiście sporo tematów z tej książki może być rewelacyjnym tematem do rozmowy.

Kto czytał, a kto się boi, że jeszcze przestanie być grzeczną dziewczynką?

Byle kochali, lubili, szanowali

Oczywiście, że  czasem zachowuję się jak dziewczynka. I wcale nie mam tu na myśli momentów, kiedy cieszę się jak dziecko. Tylko np. kiedy się obawiam, że ktoś mnie nie polubi, nie uzna za „tę fajną”, „tę ładną”, „tę inteligentną”. Albo kiedy pozwalam, żeby to  jacyś „dorośli” wiedzieli lepiej, co powinnam, a co nie (jakbym miała 4 a nie 40 lat).

Znam też sporo dziewczyn, które kładą uszy po sobie, byle tylko pielęgnować rodową tradycję bycia poświęcającą się, siedzącą cicho, przezroczystą, porządną dziewczynką. Która w życiu nie przyzna się, że kiedykolwiek miałaby się czegokolwiek wstydzić (bo jest wychowana nienagannie od stóp do głów). Bo ogarnia, jest uprzejma, słucha się. Dobrze wie, że nie może pozwolić sobie na żaden błąd, słabość, zmęczenie, wkurw, sraczkę. A jeśli już — to tak, żeby nikt się nie dowiedział. Bo inaczej… biada jej. Gruchnie z pudła i nie wstanie. Przestaną ją kochać, lubić, szanować. Bo musi na to zasłużyć, jak na grzeczną dziewczynkę przystało.

Niegrzeczność (albo chamstwo) w świecie dorosłych

A przecież  nigdy nie byłam szczególnie grzeczną dziewczynką. Sztywną, cichą, nieśmiałą, recytującą wierszyki na zawołanie, uprzedzającą życzenia innych. Bojącą się odezwać bez pytania. Bojącą się nawet pomyśleć czymś, co mogłoby być według dorosłych obrzydliwe/niestosowne/bez sensu. Myślę, że gdyby wychowywano mnie w ten sposób – naprawdę miałabym  przejebane. I to pewnie już w szkole…

A nawet mimo to, kiedy po studiach trafiłam do redakcji – musiałam przejść przez swoje „piekło” dorastania. Np. idąc do jakiegoś ważnego pana (ważnych pań u nasz na wszi jakoś zawsze było mniej) i uzyskać odpowiedzi na pytania, z którymi przyszłam. Ileż razy wpuszczano mnie, traktowano uprzejmie herbatką, zawiązywano oczy, okręcano wokół własnej osi i po pół godzinie wystawiano za drzwi. .

Ileż razy musiałam wracać, żeby jednak otrzymać te odpowiedzi. I — przyznaję — wracałam z duszą na ramieniu i tylko dlatego, że wiedziałam, że szefowie i tak mnie odeślą z powrotem.  I nie będą się przy tym patyczkować jak grzeczną z dziewczynką.

Tak, niegrzeczności (graniczącej z chamstwem) w świecie dorosłych nauczyłam się dopiero w pracy. I dziś cieszę się, że nie trafiłam do redakcji katolickiej (których u nasz na wszi było najwięcej), bo dziennikarze stamtąd szli do księdza albo kogoś z PiS i notowali/nagrywali, co tamci mieli do powiedzenia  (wiem, bo kiedyś zastępowałam przez 2 tygodnie koleżankę). Tymczasem ja musiałam dociekać, być upierdliwa, nielubiana, zbywana. Nie mogłam być grzeczna.

Przypodobać się

Ale tak, w duszy  zazdrościłam tym z redakcji katolickich. Tak bardzo chciałam być miłą, lubianą dziennikarką! I jakże mi to utrudniało zawodowe życie! Bo zbieranie materiału zabierało mi często dwa razy więcej czasu niż powinno (te powroty!). Ale teraz myślę, że gdyby nie to — znów — miałabym przejebane.

Oj, nie raz kuliłam się pod drzwiami, nawet w duchu przepraszając, że ośmielam się zakłócać… Przed drzwiami nie prywatnych mieszkań, ale gabinetów w urzędach, gdzie szłam służbowo, bo taką miałam pracę. Odetchnęłam, gdy zaczęło działać powiedzonko: „Dobra,  prywatnie gówno mnie to wszystko obchodzi. Ale nie jestem tu prywatnie, tak fotel w którym pan siedzi nie jest pana prywatnym fotelem„.

A przecież, żeby było profesjonalnie — powinno obejść się bez tego powiedzonka… Ono było jak usprawiedliwienie. Ale działało cudownie. Na hasło „gówno mnie obchodzi”, „mam w dupie” – oni tracili na chwilę przewagę i już byli moi… Dezorientowało ich, że dziewczynka używa takich słów (w urzędzie! gabinecie! wobec prezesa/naczelnika/komendanta).

Masz lizaka i siedź cicho

Może właśnie dlatego łatwiej mi było dorastać? Nie znikać  w obliczu tego, co mam do zrobienia. Nie unikać przeżywania  różnych, nie zawsze przyjemnych emocji. Nie tylko satysfakcji, radości i błogości. Bo i: strachu, zniechęcenia, żalu, zmęczenia, rozczarowania, złości, gniewu, wstydu. Nie bardzo miałam jak ominąć te mniej przyjemne emocje. Bo co z tego, że czułam się jak ktoś wyjątkowy, gdy ktoś ważny mówił: „Dobra powiem ci, ale tylko między nami”, jak potem musiałam zbierać opierdol w redakcji, że „znów dałam się oczarować”. Jakby ktoś dał dzieciakowi lizaka i zastrzegł: ciumkaj sobie, ale nikomu nie mów, skąd masz.

Stąd wiem, że to  stawianie granic w podporządkowaniu się czyjejś wygodzie i stawianie czoła emocjom nie jest wcale takie proste. Wciąż. Mimo całego tego treningu…

I właśnie z tego zdałam sobie sprawę, czytając Być tak naprawdę.

Ale rodzić wolałam z kobietą

Być może, w związku z tym wszystkim, Marianna Gierszewska przyznałaby, że całkiem sporo wiem o wolności. Ale i sporo nie wiem, skoro wywaliłam ojca dziecka z sali porodowej, kiedy córka zaczęła się rodzić. Mało tego, dziś — mając wybór — zrobiłabym to samo. Uznając, że już teraz wolę być tylko z położną. Bo jak będzie tam ze mną przyszły mąż, to będzie naruszeniem moich granic. I będę się czuła źle.

 Tak, może ze wstydu. Tak, może z przekonania, któremu hołdowały (zapewne) kobiety z mojego rodu.

Tak czy inaczej, lekarz siedział sobie tyłem przy kompie i oglądał lampy, a my z położną robiłyśmy swoje. I mi to odpowiadało. Obawiałam się, że przy facetach się rozkleję, będę słabsza, za bardzo zdam się na nich, podczas gdy i tak nic nie mogliby zrobić. Potrzebowałam wyłącznie drugiej kobiety. Która przyjęła niejeden poród i która rodziła sama.

Dla grzecznych i niegrzecznych

Marianna Gierszewska na pewno wie wiele o wstydzie, bólu, autentyczności. Dochodziła do tej wiedzy od dziecka. Być tak naprawdę to w pewnym sensie jej biografia. Składająca się z aktów, w których docierało do niej coś nowego i ważnego.

Jako dziecko, nastolatka, stomiczka, studentka szkoły aktorskiej, narzeczona, żona, matka, współwaścicielka firmy, coach, terapeutka, autorka.  
Zastanawiałam się, jak tę książkę odebrałyby dziewczyny zbuntowane — totalnie niegrzeczne. Takie, jak te co startują w Projekcie Lady, które chcą się ugrzecznić, nauczyć zasad savoir vivru, jak być damą, jak mieć klasę… Wbrew pozorom chyba sporo mogłyby skorzystać, ucząc się szacunku, klasy wobec siebie samych.  Bo ich niegrzeczność to ani wolność, ani autentyczność. Są równo pozbawione bycia naprawdę, tak jak te grzeczne dziewczynki. Siedząc w kilku klatkach jednocześnie. A żeby być tak naprawdę, to na pewno nie w żadnej klatce. Tak uważa Marianna Gierszewska i zgadzam się z tym w pełni.

A klatki to granice, których nie wyznaczyłyśmy — wskutek czego ludzie włażą nam na łeb.

A klatki to przekonania naszych nieszczęśliwych matek, babek, prababek i praprapra — wskutek czego — jak one — idziemy w chorobę, śmierć, życie pełne poświęceń, bez radości (bo skoro mama tak żyła, to też chcę i mogę).

A klatki to emocje, którym nie dałyśmy czasu, by uszły a sobie, by je przeżyć — wskutek czego wciąż uwierają i rozrywają serce.

Mój ulubiony cytat tej książki dotyczy właśnie emocji: Emocji nie da się oszukać. Żeby je przejść, trzeba w nie wejść.