Dziennik wyprawy na Mazury

Czy biwak nad mazurskim jeziorem, późnym latem (kiedy prawie wszystkie bociany odleciały już do ciepłych krajów) to dobry pomysł? W dodatku z szóstką dzieciaków, których średnia wieku to 4,8 lat? Zakładając, że jest sześcioro dorosłych, którzy znają się od dekady (a w porywach nawet od lat kilkunastu) – to zdecydowanie tak!

Psiapsi. Ta w fioletowych spodniach właśnie jest pierwszy raz na Mazurach.
Ciekawe czy kiedy dorosną dalej będą razem jeździć razem na wakacje… Na razie na wspólne wyjazdy i spotkania stacjonarne reagują z chęcią 🙂

Dzień 0 (piątek)

Godz. 14. A namioty jeszcze nie sprawdzone… Zamiast kupować[1] nowy namiot trzyosobowy, postanowiliśmy pożyczyć „dwójkę” – i razem z naszą „dwójką” mieć do dyspozycji cztery miejsca noclegowe. Co prawda, zamiast wczoraj je sprawdzić… pojechaliśmy po nowy, różowy fotelik samochodowy. A potem Mała chciała pobiegać sobie po ogrodzie w swoim welonie z siatki przeciw owadom. Który bardzo łatwo się wpina w kucyk i wypina też (np. przed wejściem do sklepu z fotelikami). I który świetnie sprawdza się również jak wzmacniacz ślizgu na zjeżdżalni. Dlatego pozostawiliśmy ją pod okiem dziadków i zasiedliśmy do swoich szachów/literaków.

Efekt? Późnym wieczorem, gorączka przedpodróżna daje mi się we znaki, oj daje.

  • W nocy ma być 10 st. Zmarzniemy? W dzień niby ma być ładnie, ale – przecież te dzieciaki będą się chciały taplać w Śniardwach nawet jeśli nie będzie 40 st. w cieniu…
  • A jak Mysza będzie nurkować i wleje się jej woda do ucha? To przecież zapalenie gotowe. Zresztą jak dostanie kataru – to też. Tak już jest – niech się tylko położy spać z katarem – na drugi dzień mamy zapalenie ucha
  • Czy brać spódnicę?
  • Czy brać drewniaki-chodaki?
  • Ile nasmażyć kotletów?
  • Ile wziąć wody?

I tak zapomnieliśmy o: kapokach i wielu innych rzeczach. A zabraliśmy niepotrzebnie: książki, planszówki i siatę słodyczy…

Dzień 1.

Godz. 14. Jesteśmy na miejscu. Jako ostatni – dwie rodziny zdążyły przed nami (choć my mamy tylko jedno dziecko, a oni troje i dwoje). Już się niecierpliwili, bo detektyw google pokazał, że nie wiadomo po co zatrzymaliśmy się gdzieś w wiosce (a wieźliśmy ich namiotki)… Już dzwonili i musieliśmy uspokajać, że nie zamarudziliśmy w żadnym sklepie ani smażalni, tylko czekamy, aż krowy przejdą. Matko, ostatni raz stado krów na szosie widziałam 30 lat temu!

Dzień 1 – przed zachodem słońca

Rozbijamy się na całkiem sporej nadśniardwiańskiej działce. Jest moc. Dużo drzew, krzewów, trawki, drewniana sławojka udekorowana złotymi kulami (eh, znów sentyment – i do sławojki i złotych kul z wakacji sprzed 30 lat).

Sławojka, czyli drewniana wygódka.

Dzieciaki zajmują się sobą, trochę pada, trochę zimno… Młode odkrywają, że są tu nie tylko ważki i żabki, ale i jedna nieżywa myszka

Ta myszka jest płaska czy wypukła? – pyta Karol, budząc tym niezdrową ciekawość dziewczynek (a co jeśli wypukła, a co jeśli płaska, czasem nie rozumiem po co mój mąż dąży do zgłębiania niektórych tematów).

Dobra, po tej gimnastyce rozbijniczej – fundujemy sobie posiłek, który smakuje jak mało który. W menu: zupki, spaghetti, kiełbaski z grilla, ciasteczka i musy owocowe na deser…

Wreszcie czas nad jezioro. Piękne. Szuwary, pomosty, kaczki… Małe od razu chlub do wody. Płytko tu, słońce wychodzi… Samo szczęście. Dzieciaki jednak marzną. Wracamy ustawiając sobie alarm na 10 minut przed godziną zachodu słońca – musimy go zobaczyć…

Można wierzyć lub nie, ale to rdzawe igliwie swój kolor zawdzięcza światłu zachodzącego słońca.

Dzień pierwszy – po zachodzie słońca

Do namiotów trafiają ostatnie pluszaki. Mościmy się. Łuski dinozaura odbijają światło latarki rzucają na płótno magiczne konstelacje światełek. Nie trzeba czytać żadnych bajek. Zresztą słyszymy jak obok Monika czyta dziewczynkom. Klangor żurawi też słyszymy. I koncert świerszczy. Mała zasypia raz-dwa. Ja nie. Kiedy już-już zaczynam się rozpływać – słyszę dźwięk rozsuwanych/zasuwanych suwaków namiotowych. Chłopaki idą na pomost. Robi się ciszej. Tylko że przy każdej mojej zmianie pozycji nasza maskotka-źrebię rży i galopuje… Materac można było jednak bardziej dopompować. Cichną żurawie, wracają chłopaki. Seria suwaków. I nagonka na lisa, który grasował po obozowisku. Zasuwają nam namiot – żeby nie wpadały robaki ani lisy.

Budzę się co chwila, żeby sprawdzać czy mała się nie odkryła. Zimno jest. Ale nie pada.

Dzień 2

Pierwsze dzieci budzą się o 7. Ta najbardziej nasza, jako ostatnia, o 8. Wynurzamy się z namiotów. Słońce bardzo chce świecić, nie wiadomo co je powstrzymuje… Śniadamy. Gadamy. Naraz – goście! Są na świecie dziadkowie, babcie i pieski – wodni ratownicy, którzy nie zawahają się dowieźć wnuczkom naleśniczków, które zostały w Rembertowie… Dla nich to tylko 3 godziny jazdy w jedną stronę i świetna okazja do zamoczenia nóg w wodach mazurskiego jeziora w towarzystwie ukochanych wnuczek.

Śniadanie nabiera rozmachu – naleśników jest naprawdę sporo. Dziadek Władek opowiada ciekawe historie – żeglarskie i nie tylko. Gilbert wciąż macha ogonem i wcale mu się nie dziwię. Jest tak fajnie!

A tu trzeba wracać, żeby zdążyć przed niedzielnymi korkami. Jeszcze nad jezioro. Na Dziką Plażę. Po drodze – Żabie Drzewo (to długa historia). Sama nie wiem który pomost jest najładniejszy. Może ten, co go prawie zarastają szuwary pełne zielonych oplotów i białych kielichów powojników. Mała zbiera małże. Ciocia Monika wyczarowuje jej perły, które zamykają w tych podłużnych muszlach.

Przed odjazdem awantura, bo nie godzimy się na zabranie sporych rozmiarów snopka szuwarów, które są niezbędne jako pamiątka i budulec do mazurskiej chatki… Kamienie i muszle z perłami to za mało. No tak – Helena najchętniej zabrała by stąd do domu wszystko, co się da i nie da. Szczerze? Ja też…

CDN

Mam nadzieję, że za niespełna rok wrócimy w to samo miejsce w tym samym składzie. Że będzie ciut cieplej – i na spanie w namiocie, całodniowe pluskanie się w jeziorze. I ciut dłużej – bez prądu, betonu i innych „wygód”, bez których czasem jest jeszcze lepiej. Warunek jest jeden: niezawodne grono. Ludzi, z którymi można można gadać i gadać albo zagapić się wspólnie na jeden zachód słońca lub jedno lustro wody.

No, a Państwo kiedy ostatnio zmarzli pod namiotem? Albo po wyjściu z mazurskiego jeziora? Mam nadzieję, że udało mi się rzucić kamyczek i uwolnić całą lawinę Twoich prywatnych mazurskich wspomnień 🙂


[1] Sprawdziłam ceny na polach namiotowych – myślałam, że jest dużo taniej niż w domkach/pokojach z łazienką, ale nie jest. Dziwne. Na razie zakup odłożony w czasie.