(czyli o zakupach, które nie przynoszą ulgi, tylko frustrację albo… wstresację)
Są rzeczy, które człowiek kupuje z dziką radością. Książki, nowe kolczyki, czereśnie. A są też takie, których się nie chce kupować, ale trzeba. I które, jak się potem okazuje, wcale nie pasują. Kosze na śmieci na przykład.

Ten nasz – za stówę, z Castoramy – jest absolutnie niepasujący. Zbyt duży. Gdyby był jeszcze ciut większy i miał kółeczka, to nadałby się pod wiatę na osiedlu.
Powinien stać gdzieś na zapleczu restauracji, nie pod naszym zlewem.
Ale tańszych nie było. To znaczy był, ale mniejszy, a nam chodziło o większy niż dotychczasowy.
No więc… klamka zapadła. A po powrocie do domu zapadła cisza. Tak, ten kosz nie pasował. Do szafki pod zlewem, do życia, do poczucia sensu wydatków.
I wtedy córka – patrząc na mnie, jak mam na czole dwie żyły w zygzaku – rzuciła:
– Ten kosz jest jakiś taki… wstres.
Wstres?
Wstrętny + stresujący = wstres.
I od tej pory mamy w domu nową kategorię. Rzeczy, sytuacje, decyzje z działu „wstres”.
Kosz? Wstres.
Ceny arbuzów w osiedlowym? Wstres.
Żel, który miał pachnieć miętą, a pachnie jak pasta do zębów? Totalny wstres.
Niby lato jeszcze, a człowiek już zaczyna się ślizgać po liściach rzeczy do zrobienia, wyprawki szkolnej i codziennych absurdów. Stary powiedział np., że przytnie ten kosz od góry… Chciałam zapytać czym, ale przecież na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, więc olałam.
Lecz jeśli pojawia się nowe słowo – to może jednak nie wszystko stracone?
PS. A stary finalnie obciął ten kosz (diaksem, a potem wygładził papierem ściernym o dwóch rodzajach ziarnistości). I kosz mieści się tam, gdzie miał stać 🙂
A Ty co ostatnio nazwałabyś „wstresem”?
Najnowsze komentarze