Pewnego piachu… czyli pocztówki z wakacji

W weekend (po nocy spędzonej pod gołym niebem na tarasie) postanowiliśmy wybrać się na wycieczkę rowerową. Internety zapewniały pyszne rowerowe szlaki leśne. Kapliczkę z 1933 roku, obelisk z 1918 roku i dwa oczka wodne. I to wszystko na odcinku 11 km w jedną stronę… Oficjalnie dystans ten był do pokonania rowerem w 35 minut.

O, nie z nami te numery. Doskonale wiemy, że te liczby z internetów to mogą się okazać picem na wodę. A właściwie — w przypadku rowerowych tras — picem na piach. Niestety, para Francuzów nie miała o tym bladozielonego pojęcia.

Miejsce powierzania miłości opiece Matce Boskiej

Pierwszym miejscem postoju była pochylona brzoza. Jak wiadomo, na pochyloną brzozę skaczą wszystkie kozy… Zaraz potem się zaczęło. Prowadzenie rowerów po piachu do kostek. Panował skwar nad skwary, ale las pachniał tak żywicznie… I wody mieliśmy zapas. I jeszcze siły…

Kolejny postój zrobiliśmy przy kapliczce Matki Boskiej z 1933 roku. Ujęło mnie jak słońce opanowało kokardy wokół figurki. I czerwone pelargonie. I prawdziwy płomyk ognia, a nie żaden tam elektryczny. Żywe kwiaty i dwa plastikowe krzesła wyraźnie świadczyły o tym, że ktoś tu bywa regularnie. I to wcale nie samotnie.

Na rosnącym obok drzewie ktoś wyrył też imiona zakochanych. Choć nie jestem zwolenniczką maltretowania kory, dotarło do mnie, że ci zakochani przychodzili tu w pewnym sensie ofiarować swą miłość opiece Maryi…

Pozdrowienia z miejsca, gdzie stoi leśna kapliczka…
Pozdrowienia z wakacji dla Laury i Grzesia

Obelisk Józefa Piłsudskiego

Mogliśmy zboczyć z piaszczystej drogi, rzucić rowery i iść szukać oczka wodnego nr 1. Ale powoli odechciewała nam się wydłużania tej wycieczki… Przy obelisku z 1918 roku postanowiliśmy odpocząć i wracać. Piach i wydmy pełne korzeni zaczęły się nam dawać we znaki. W dodatku pałąk na który przyczepiony rower Sześcioletniej potrzebował, by przykręcić mu nieco śrubę, a my nie pomyśleliśmy o kluczu…

Obejrzeliśmy pobliski szałas. Przeczytaliśmy napis na obelisku. Zjedliśmy po cukierku wiśniowym. Zegarek nie kłamał: zamiast 35 minut, wszystko zajęło nam blisko 2 godziny…

Pozdrowienia z podwarszawskiego lasu…
Pozdrowienia z okolic szałasu…

Para Francuzów miała dość…

W drodze powrotnej spotkaliśmy parę Francuzów. Też byli na rowerach. Co więcej, na rowerach mieli wszystko, co potrzebne do biwakowania na łonie natury. Powiedzieć, że byli wykończeni piachami polskich szlaków rowerowych to nie powiedzieć nic… Postanowili olać internety i zapytać o “lepszą”  drogę żywych ludzi. Tylko my nie byliśmy w stanie im pomóc. I nie chodziło wcale o problemy komunikacyjne natury lingwistycznej (ona świetnie mówiła po angielsku). Po prostu nie mieliśmy pojęcia czy i gdzie jest jakaś “lepsza” droga wiodąca do najbliższej asfaltówki…

W miasteczku uderzył swąd spalin

Godzinę później udało nam się dotrzeć do naszego miasteczka. Drogi równe, twarde, ale… to powietrze! Słowo daję, że aż w nosie kręciło od spalin. W porównaniu do tego, czym oddychaliśmy w lesie to było ohydne…

Swoją drogą to ludziom trudno dogodzić, jak nie słaba droga to słabe powietrze…
Żadnych zastrzeżeń nie mieliśmy za to do lodów, którymi raczyliśmy się w kuchni. Wzięliśmy na wynos, bo lodziarnia przy jezdni, tfu. Smak limonki z bazylią po tym wszystkim to było Coś.

PS. Z Perseidami też wyszło inaczej niż mówiły internety

Najwięcej spadających gwiazd teoretycznie można było zobaczyć nocą z 12 na 13 sierpnia. Meteo.pl ostrzegało jednak, że noc tego dnia może być pochmurna. Stąd decyzja o spaniu na tarasie w wigilię Nocy Perseidów. Małż właśnie wtedy zobaczył 3 spadającej gwiazdy, Sześcioletnia 1, a ja zero. W nocy z 12 na 13 żadne z nas nie zobaczyło ani jednej gwiazdy, choć niebo było pogodne…

Pozdrowienia z leśnej, sierpniowej wyprawy rowerowej. L., K. i H 🙂