Czy dziś można zostać myśliwym z miłości?

W weekend co chwila dawałam nura w litewskie knieje i  dworskie leszczyny. „Pokreślona” gałązkami podglądałam i podsłuchiwałam przygody Michała Rajeckiego. Myśliwskie i miłosne. I zastanawiałam się co: wspólnego dziś może mieć miłość z myślistwem…

Franciszek Kostrzewski, Polowanie (ilustracja do Pana Tadeusza), 1886

Dzień św. Huberta, 3. listopada, święto myśliwych. Prywatnie znam trzech. Poszperałam i okazało się, że polować lubią (lub lubili) Cezary Pazura, Bogusław Linda i Paweł Kukiz, a z tych bardziej (lub mniej) znanych: Ernest Hemingway, Henryk Sienkiewicz, Józef Piłsudski, Winston Churchill, Theodore Roosvelt. Polować uwielbiali też polscy królowie. Sporo myśliwych i polowania u Mickiewicza, Fredry, Sienkiewicza, bo – trudno odmówić znaczenia jakie polowanie miało w życiu naszych przodków. Chociażby dlatego, że nie mieli na każdym rogu marketu lub delikatesów z mięsem różnej maści.

W hołdzie przyrodzie

Problem powstał, gdy wraz z fabrykami mięsa na masową skalę – pojawili się ekolodzy, weganie i wegetarianie. Trzeba było nowego uzasadnienia dla polowań: że to w hołdzie przyrodzie. Z miłości. Do przyrody. Nie własnej. Ani z umiłowania rywalizacji czy imponowania kolegom i damom.

Świetnie o tym pisze Szymborska! Przy okazji felietonu o książce Jeleń Dzięgielewskiego zauważa, że owszem, myśliwi jeleniom zginąć nie pozwolą: „Bo kto lubi polować, musi mieć na co”. Dlatego też myśliwi występują w podwójnej roli – nieszczycielsko-opiekuńczej. Dobry myśliwy w prawej ręce dzierży strzelbę, by drugą posyłać jeleniowi całusa. Odstrzał? Jest super, bo po poprawia rasę, rozmieszczenie zwierzyny i w ogóle to zjawisko wymyślone wyłącznie dla dobra jeleni… ale przykre jest to, że one, te jelenie, nie mają o tym zielonego pojęcia.

Myślę, więc jestem… myśliwym?

Samo słowo myślistwo pochodzić ma od myśleć „bo człowiek mający upodobanie w myślistwie błąka się po lasach, kniejach, polach, bagnach, a czatując na przesmyku na zwierza musi ciągle natężać umysł i obmyślać sposoby, za pomocą których mógłby najłatwiej zwierzę znaleźć i ubić, używając do tego broni ognistej i psów” – wyjaśniał W. Kozłowski w publikacji Pierwsze początki terminologii łowieckiej (Warszawa 1832).

Czy dziś, w XXI w.  jesteśmy w stanie się z tym zgodzić? No nie wszyscy. Ba, nawet żyjący XVIII w. Krasicki uważał, że jeśli chodzi o mądrość, zwierzęta przewyższają ludzi:

Człowiek, wybór natury, świata prawodawca,
Człowiek, praw stanowiciel, a przestępstwa sprawca,
Sam łamie obowiązki, co wznawia i kleci.
Któraż lwica jęczała na niewdzięczne dzieci?
Któryż żubr żubra zdradził? W przychylnej postaci
Zmówiliż się na wilka wilcy koligaci?
Trułże doktór lis lisa? Gdy sprzeczka zmówiona,
Brałże jastrząb jastrzębia w sprawie za patrona?
 I żeby z nieprawego korzystał narzędzia,
Dla zysku kruk krukowi stałże się zły sędzia?

Fakt, trudny trochę ten dawny język, ale – jakże ponadczasowe zagadnienia porusza. Chociażby brak miłości między ludźmi (choćby tej z rozsądku).

Nie chcę przez to powiedzieć, że programowo nie rozmawiam z myśliwymi. Rozmawiam, ale nie o myślistwie, bo mamy na to zupełnie inne poglądy i ta rozmowa do niczego dobrego by nie prowadziła.

Dodam jeszcze, że myśliwi mogą należeć do różnych partii, nie tylko do PiS. Mimo że tak mogłoby się wydawać po całkiem niedawnej dyskusji nt. tzw. polowań rodzinnych. Których PiS by sobie życzył, ale nie wyszło. I nie, nie, wtedy zupełnie nie chodziło o strzelanie do siebie między członkami krewnymi – a o możliwość uczestniczenia w polowaniu niepełnoletnich członków rodziny. Ponieważ wspólne łowy integrują, a oddzielne – szkodzą więziom (bo kiedy myśliwy wyrusza na łowy – dzieciaki muszą zostać w domu).

Henryk Weyssenhoff, ilustracja do Sobola i panny, 1913

Soból a panna

Sobola i pannę. Cykl myśliwski czytałam dawno, w szkole średniej. Podobała mi się ta książka. Nic na to nie poradzę – lubię opisy przyrody. Zwłaszcza te naprawdę ładne uważam za dużo ważniejsze od dialogów (zwłaszcza tych naprawdę złych).
A Józef Weyssenhof z pewnością znał się na leśnej florze i faunie. Potrafił też malować słowami cudowne obrazy. Nie tylko plastyczne, ale i muzyczne, i wonne! Film tego nie oddaje:

Z przepaścistej kieszeni, spośród ładunków i jeszcze różnych gratów pachnących  prochem,  dobył  parę  ogórków   i  podał  je Michałowi. Okroiwszy zieloną skórę, jedli surowe owoce, „trzymające w sobie zimno”, jak twierdził Stanisław. A za przyprawę do nich służyły im znowu lotne wyziewy wrzosu i tymianku.

Ani tego:

Gdy sam pozostał, Michał zaczął wypytywać las o wszystkie ewentualności niechybnie zbliżającej się przygody. I las odpowiadał szeptami, które gwarzyły jeszcze wysoko, pod przeczystym niebem, podczas gdy ziemia była już zupełnie cicha; oddychała tylko woniami, bez dźwięku.

Ani tego:

Wtem zadudniło, jakby kto drzwi otwierał od piwnicy. Nad tą samą norą ukazał się łeb, widoczny jednak wyraźnie, a po chwili z cienką stosunkowo szyją niby d ługi, wypchany wór – cielsko borsuka wychynęło z ziemi. Stanął na wzgórzu, otrząsnął się z piasku rozgłośnie i chwytając w chrapy świeżą woń nocnego żerowiska, pomyślał rozkoszne:
– Gdzie też dzisiaj pójdę na kolację?…Tylko tyle żył. Błysnął i zagrzmiał strzał Michała. Borsuk wyskoczył w górę jak potworna piłka, uderzona obuszkiem, raz – drugi raz cisnął się do góry krzywo jakoś i runął ze wzgórza w krzaki.
– W głowę dostał – czy gotów? Na komorę teraz!
Jak pierwej mierzył przypuszczalnie w głowę, tak teraz Michał wyliczył instynktem przednią łopatkę i posłał za borsukiem drugi strzał w gęstą, ruchomą ciemnię. Załomotało coś jeszcze – i cisza.
– Jest! jest! leży! – krzyknął głośno rozszalały z radości strzelec ogłaszając swój triumf lasowi, milczącemu ze zgrozy, i zapewne rodzinie zmarłego, drżącej ze strachu pod ziemią.

A tytuł powieści wzięty żywcem z piosenki myśliwskiej:

A teraz się dzielmy, dzielmy,
Towarzyszu mój!
Tobie zając i sarna,

A mnie soból i panna,
Towarzyszu mój!

Nie mam pojęcia który z towarzyszy miał lepiej jeśli chodzi o klasyfikację zdobytych podczas męskiej wyprawy trofeów. Wiem tylko, że sympatyczne skądinąd sobole, należą współcześnie do grupy zwierząt „najmniejszej troski” w przeciwieństwie do gatunków krytycznie zagrożonych. A co do panny… w ogóle nie ma o niej mowy w Czerwonej księdze gatunków zagrożonych. I całe szczęście!

Drodzy Myśliwi – z okazji Waszego święta – dla Was zając i sarna, dla mnie „Soból i panna”…

Czytaliście albo oglądaliście Sobola i pannę? Świętowalibyście Hubertusa gdyby nie Covid-19 lub inne przeciwności losu? Uważacie, że myśliwi dają się lubić?