„Jaja nie z tej ziemi”: książka dla rodzin, które mają problemy z ojcami. I o tym, kto i co może uratować świat

„Tata w tarapatach 2” – mamy to! Właśnie przeczytane. Znów nie ma ojca, tzn. jest, ale hen daleko od rodziny. Tym razem wystrzelony w kosmos na korku. Gdyby nie GPS w sercu żony, byłoby po chłopie. Ale dzieciaki też bardzo się starały. I domowa (autobusowa i rakietowa) menażeria też.

Ośmioletnia nie posiadała się z radości, że do tej menażerii (psa, kota, chomika i świerszcza) dołączył niesporczak. I choć Aleksander jest postacią literacką, to wszystko, co tu o niesporczakach przeczytamy, jest prawdą najprawdziwszą. Ok, może niesporczaki nie umieją po francusku (a Aleksander potrafi nawet zaśpiewać Non, rien de rien… non je ne regrette rien!), ale Justyna Bednarek doskonale przekazała, co warto wiedzieć o tych istotach, jako totalnie niezwykłych.

Kolejna odsłona, kolejne obawy

W recenzji pierwszej odsłony „Taty w tarapatach” obawiałam się reakcji protestujących przeciw kolejnym częściom. Teraz też się obawiam. Chociażby dlatego, że… tytułowe jaja wcale nie należą do taty. Jeśli ktoś tu ma jaja, to jest to mama. Ba, i to włochate. Żeby to wszystko ogarnąć.

W ogóle to nie mogę się przestać zastanawiać, dlaczego życie tej kobiety, jej dzieci i zwierzaków toczy się wokół ratowania faceta. Szukania go i ratowania. Co prawda przy okazji mają wiele przygód, ale… nie mogą robić tego, co sami chcą, bo stary znów znikł, znów ma problemy, znów wszyscy muszą ruszać mu na pomoc.

Niestety na koniec on znowu znika. I wiadomo, że w trzeciej części będą go ratować w amazońskiej puszczy. Z jednej strony – mega się cieszę, bo uwielbiamy tę serię. Z drugiej – ktoś może ruszyć z petycją, że co jest? Co za promowanie modelu rodziny, w którym wszyscy nic tylko ojca ratują?

Kurczę, a przecież promowanie nie ma tu nic do rzeczy. Takich ojców bez jaj, takich matek z jajami i tak było, jest i będzie dużo. Nie wiadomo dlaczego.

Najpiękniejsza scena

Ośmioletnia ukochała wszystkie sceny z niesporczakiem. A ja – tę z czarną dziurą, która w pewnym momencie zaczęła w siebie zasysać wszystkich i wszystko. I kiedy wydawało się, że już pozamiatane…

… wydarzyło się coś niespodziewanego. Otóż z pudła z marchwią wylazł świerszcz Anastazja, stanął naprzeciwko zasysającej nicości i zaczął cykać.
Cyk-cyk-cyk-cyk-cyk-cyk-cyk – i tak dalej.
Nicość zamarła. Pomyślcie sami, czy może być coś bardziej uporządkowanego, rytmicznego, równego i bardziej kojącego niż cykanie świerszcza?
Kolejne cyknięcia lądowały w czarnej paszczy, a ta łagodniała, kurczyła się, marszczyła, traciła siłę ssącą…

Wow.

Tematy do rozmowy (z kimś lub sobą samą):

  • Czy w każdej rodzinie musi być ktoś, kogo wszyscy nieustannie „ratują”?
  • Czy mama, która musi mieć (włochate!) jaja to coraz częstsze zjawisko?
  • Czy zgadzasz się, że cykanie świerszcza może uratować świat? A jeśli nie cykanie świerszcza to jaki (uporządkowany, rytmiczny, równy i kojący) byłby to dźwięk?

Aproposki: